Znaleziono 3 wyniki

Debiut na wielkim ekranie

Łuna ziemskiego satelity rozlała się gęsto w sypialnianym półmroku, z miękkim muśnięciem wiatru niosąc bryzę orzeźwienia. Gdy ciężkie kotary odsłoniły strzeliste okiennice, jak zjawa wylęgła się zza nich męska sylwetka. Umęczona, sfrustrowana twarz, podkrążone oczy, niemal trupioblada cera... zmarszczki wyrastające jak grzyby po deszczu na spoconym czole. Czy to w ogóle było fizjologicznie możliwe? Nieważne, czuł się jakby na morderczym kacu, a żołądek niemal skakał mu do gardła. Zdekoncentrowany umysł wciąż podsuwał obraz minionej Nocy, a wraz z nim lęk — i natarczywe wspomnienia, które nawet na chwilę nie pozwalały odsunąć od siebie drapieżnych myśli. Karcił się w głowie, że lustrując spacerujące ulicami twarze, odczuwał takie obrzydzenie; że nie widział w nich, jak dawniej, ludzi, a żyły gorszego sortu, niezbyt odmienne od parszywych szczurów w kanałach. Ale znał swoją rolę w łańcuchu pokarmowym. Wiedział, czym się stał: łowcą polującym na najznakomitsze kąski. Taka była cena władzy i kontroli. Taka była jego odpowiedzialność.
Trwonienie vitae było co prawda zbyt ryzykownym ruchem na przywrócenie ludzkiego kolorytu, lecz potrzebował tylko chwili, by jakoś doprowadzić się do porządku i zamaskować niewyjściowy wygląd. Nie działał zresztą bez planu. Było nim umówione w przeddzień spotkanie w Balaban and Katz Chicago Theatre, gdzie został zaproszony przez Joannę — zauroczoną artystkę, której poezja miała wybrzmieć w odtwórczej roli na wielkim ekranie. Powinna być bardziej niż chętna, by po spektaklu oddać się chwili wampirycznych uniesień, lecz Ventrue nie zamierzał czekać do jego końca. Nie zwlekał zbytecznie z zejściem do salonu na parter, gdzie już wyczekiwał go starszy, około sześćdziesięcioletni gentleman.
Witaj, Edwardzie — Spokrewniony powitał go nieoszczędnie francuskim akcentem i wysilił się na życzliwy uśmiech, którego ciepła intencja rozmijała się z autentyzmem chłodnej, zmizerniałej twarzy. Pomimo tego wyglądał schludnie i nienagannie, może nieco zbyt sztywno jak na wyjście towarzyskie. — Ufam, że wieczór mija Ci w dobrym nastroju. Coś ciekawego w dzisiejszej prasie? — w głosie dało się wybadać nutę zaciekawienia, lecz nieobecny wzrok powędrował w stronę wiszącego zegara, stanowiąc niewerbalny wyraz pośpiechu pomimo relatywnie dużego zapasu czasu. — Moja serdeczna przyjaciółka powinna wyczekiwać nas na miejscu, więc nie będziemy robić przystanków po drodze — zakomunikował, a wkrótce obaj opuścili posiadłość, udając się w ustalonym kierunku.
Zbliżając się do gmachu teatru, mijał coraz więcej ludzi, a jego drapieżne zmysły były teraz tak wyczulone, że niemal słyszał bicia ich serc. Catherine powtarzała, by nigdy nie doprowadzać się do takiego stanu; czy sam był sobie winien? Obiektywnie nie - wydarzenia minionych Nocy skutecznie pozbawiły go pola manewru, a wczorajsza, nieplanowana prezentacja przed Księciem i Zarządem Klanu wyczerpała go do cna - lecz dla ambitnego Ventrue nie było to usprawiedliwieniem zaniechania swoich powinności. Stojąc na straży praw, którymi rządził się ten świat, zobligował się do unikania sytuacji utraty kontroli; w tej chwili był im zanadto bliski. Cel był więc prosty: rozgościć się na salonach i zlokalizować ofiarę dzisiejszego żeru, by tę kontrolę odzyskać.
Bądź proszę w pobliżu, gdybym Cię potrzebował — polecił kierowcy. Nie mógł wykluczyć opcji, że coś pójdzie nie tak i będzie musiał udać się na polowanie w inne miejsce. Nie słyszał, by teatr ten stanowił Domenę jakiegoś wpływowego Spokrewnionego, lecz, prawdę mówiąc, nie wiedział jeszcze wielu rzeczy o polityce świata chicagowskich elit. Nie poddając się zbędnym refleksjom, wślizgnął do gmachu blichtru i przepychu - najznamienitszego teatru w Chicago, czarując gości swoją osobowością i nasłuchując odpowiednich słów, czy akcentów na tropie odpowiednich ofiar.

Wyszukiwanie zaawansowane

cron