Znaleziono 14 wyników

Re: Podzielony dom

- Entuzjasta? To ciekawe... - nie było. Kimbolton nie sprawiał wrażenia jakby słowa Erica wywarła na nim większego podziwu. Widocznie toreador szanował bardziej czyny ponad słowa, a czyny Vaugna nie napawały opinią bitnego i znanego łowcy. Nie mniej, Percival nie dał w BEZPOŚREDNI sposób do zrozumienia co myśli. Machnął tylko ręką na pozostałe puchary, by te udały się z powrotem do pomieszczeń z jakich przyszły. Ich posługa została dokonana - przynajmniej na te chwilę.
- Nie o same trofea chodzi, Panie Vaughn. Trofea to zwykłe trinkety, pamiątki pozostawione ku uciesze gawiedzi by te miały czysty obraz waszych dokonań. Ewentualny potrzebny dowód i element wspomnień. Ale prawdziwa wartość to akt łowczy sam w sobie. To co daje z siebie ofiara, utrudniając działanie drapieżnika. Ten akt, ostatni zwykle przed zgonem - jest najwyższą wartością zabieranego życia. . Słowa bez uniesień, wielkich przemów, zwykłych stwierdzeń i normalnych poruszeń. Szeryf sprawiał wrażenie jakby to co mówił nie było niczym nowym - a tym bardziej olśniewającym. On po prostu to wiedział. Zakładał, że taką oczywistość zna też każdy.
- Rozumiem zatem, że przyszedł Pan z propozycją wspólnych polowań, tak? Taki entuzjasta jak Pan, widzący w nas podobieństwa zapewne wychodzi z konkretną, ciekawą ofertą?

Re: Podzielony dom

Skinął głową, chwytając za obiekt znajdujący się na pobliskim stoliku. Dzwoneczek, drobny, miedziany, z wyrytym na nim znakiem Chicago Club i różą - która odstawała w przejrzystej i oczywistej dla tych świadomych symbolice. Delikatny ruch dłonią i poruszenie - dźwięk rozbrzmiewający po głuchych ścianach wielkiej sali klubowej.
- Nasze współklanowicze różnie interpretują sztukę i łatwo zamykają się w bankietowych formach i balach - uważając ją za improwizowaną sztukę oddania swojej postaci, Panie Vaugh. Nie zwykłem uczęszczać w takim miejscach, tak jak inni przedstawiciele Domu Róży nie zwykli pojawiać się w moich progach jeśli nie zaistniała taka konieczność. Taka jak teraz, prawda? - delikatny uśmiech i odgłos otwieranych drzwi. Do środka wchodzi kilkunastu śmiertelników - wszyscy ubrani w surduty, koszule i wypolerowane buty. Przekrój od kobiet po mężczyzn. Od czarnoskórych do rasy kaukaskiej i obywateli dalekiego wschodu. Różne odcienie włosów, oczu i różnej urody. Szeroka paleta i gama smaków. Kimbolton poruszył teatralnie dłonią wskazując Ericowi by ten rozgościł się wedle własnej preferencji. Samemu jednak nie wybierając niczego dla siebie - najwyraźniej nie był głodny. Bądź ostrzył sobie zęby na inny kąsek.

Re: Podzielony dom

Spokojnie czekał na właściwie zachowania manier i arystokratycznego savoir vivre'u. Obserwując ukłon cmoknął lekko ustami - ciężko rzecz czy w akceptacji, czy też w dysaprobacie. Nic jednak więcej nie powiedział - widocznie uszanowując czystość krwi Erica, pochodzenie klanu, jego status lub po prostu nie uważając komentarze za konieczne.
Percival oparł się o swoją zdobiona laskę, srebro i dębina idealnie układały się na jego ręce nadając pełnej świadomości tego czym był ów przedmiot: bo poza oparciem dla i tak sprawnego Toreadora, stanowił także broń. Sprawny kołek na wampiry i srebrny pal na wilkołaki. Przy tym także szykowny dodatek do stroju. Ot, gustowna elegancja.
- Ah. Pan Vaughn. Tak, pamiętam- zaprosił go gestem by podszedł bliżej. Ewidentnie uznając część przywitania za zakończoną i rozumiejąc naturę wyraźne wypowiedzianego interesu. - Rzadko mam przyjemność widzieć przedstawicieli swojej krwi w Chicago Clubie. Miła to odmiana. Zanim przejdziemy do Pana propozycji jednak, bo widzę, że szybko Pan nakreśla nacechowanie swego przybycia... może wpierw zechce Pan skorzystać z gościny? Może jest Pan spragniony? Bądź chce odpocząć? Hm?- uśmiechnął się lekko, dajac do zrozumienia, że traktuje go na tyle ciepło - na ile pozwala jego zimna i drapieżna natura. Bez wątpienia Kimbolton tego nie robi. Nie dla byle kogo. Nie dla kogoś kto nie posiada odpowiedniego statusu... bądź klanu. A może wręcz przeciwnie? Może myśli jak łowca już teraz? Prowadząc swoje gry, w swojej tylko głowie? Poznaje Erica i jego zwyczaje - biorąc pod uwagę luksus jego obecności? Ciężko powiedzieć. Mruży oczy i uśmiecha się wyzywająco. A może po prostu... po prostu się uśmiecha?

Re: Podzielony dom



Czym właściwie jest sztuka? Co niesie akt ulotnego uniesienia, trwającego zwykłą chwilę? Jaka jest wartość w momencie trwania błogiej ekstazy? Czy można się od niej uzależnić? A jeśli tak, czy sztuka nie czyni nas niewolnikami właśnie tej chwili? Skutymi sługami okowów przemijającego spełnienia?

To właśnie sztuka jest dla klanu Toreador największym przekleństwem nałożonego dziedzictwa. To właśnie sztuka, nadała im pełne zrozumienie najważniejszej chwili: iskra twórczności, przemieniona przez klątwę Caine'a w wykręcony twór anabiolicznej żądzy i niepohamowanego pragnienia. Pragnienia - wcale nie tylko związanego z głodem krwi, ale i głodem istnienia.
Co właściwie nas definiuje? Kim jesteśmy i co po sobie możemy pozostawić w wiążącym nieśmiertelnym istnieniu? To pytanie przed którym staje każdy członek Domu Róży. Każdy w swej romantycznej perspektywie rozumuje inaczej - ale każdy też - o ironio chwili - dąży do tego samego, podążając różnymi ścieżkami przetartego szlaku.
Ścieżka Kimboltona właśnie stanęła przed Vaugnem pełnym otworem - w chwili otwarcia drzwi do sali balowej, mógł pojąć ją w swej przytłaczającej, bezprecedensowej otwartości. Śmierć. To w akcie łowów Kimbolton widział swoją muzę. Szerokie pomieszczenie stanowiło przemieszanie luksusowego szyku i arystokratycznej gracji. Złote kandelabry, obrazy i trofea stanowiła memoriał dla zebranych. Cieszyły oko Pana Domu. Wypchane zwierzęta, przywieszone łby egzotycznej drapieży czy wypolerowane wystawowe karabiny - wszystkie one stanowiły oznakę profesji zebranych klubowiczów. Śmietanki towarzyskiej miasta, która nie tylko traktowała to miejsce jako punkt wspólnych spotkań i hobbystycznych uniesień - ale przede wszystkim - miejsce budowanie sojuszy, poglądów i współpracy. Eric to widział. Tutaj powstała polityka.
Ważni biznesmeni, przedstawiciele najważniejszych służb, wysoko postawieni radni, a gdzieś tam nawet sam burmistrz. Chicago Club miał ich wszystkich. A wszyscy oni chcieli tylko jednej uwagi.

Aura Kimboltona nie była wyraźna - nadwrażliwość ewidentnie zdawała się nie wyłaniać postawy Szeryfa. Ciężko jednak nie było poznać gdzie on sam się znajduję. Percival stał, w swej eleganckiej nonszelancji, sprawiając wrażenie rozbawionego aktualnym stanem rzeczy. Jego drapieżne oblicze, uśmiechało się w drwinie, słuchając jak dwójka śmiertelników - ewidentnie wysoko postawionych jegomościów w hierarchii wielkomiejskiej piramidy - wykłóca się między sobą o sprawy ważkie bądź lotne. Jeden radny właśnie przedstawiał swój punkt twierdząc, że tygrysy bengalskie mogą przepłynąć dalekie odległości nawet po głębokiej ranie postrzałowej - drugi rozmówca zaś - zaprzeczał przestawionej tezie, wierząc, że to odosobniony przypadek, a nie cecha całej rasy.

Kimbolton słuchał tego, ale ewidentnie jak szybko drwił, tak szybko się też nudził. Jego wzrok szybko skierował się w stronę Erica. Skinął głową, zapraszającym gestem.
-Wszyscy wyjść. - głos władczy i pewny, przebijający gwar i hałas panujących dyskusji. Śmiertelnicy - ludzie u władzy - skinęli tylko i posłusznie bez słowa ruszyli w stronę licznych drzwi pomieszczenia. Wiedzieli, że Pan Domu wydał rozkaz. Chce zostać z nowym gościem w ciszy.

Re: .Głód wolności i krwi

Kroki. Początkowo stłumione przez odgłosy otoczenia i zwierzęcego skowytu oraz wycia. Później zaś coraz wyraźniejsze, narastające odbicia obcasa coraz bardziej wyłaniające się w sferze dźwięku. To zabawne jak w ciemności szybko zdajemy sobie sprawę od uzależnienia co do jednego z naszych zmysłów. Upatrywanie świata w zwięzłej perspektywie, która jest równie trwała w naszym postrzeganiu co i zwyczajnie mylna. Bo przecież, widząc wszystko pod jednym kątem, jesteśmy w stanie zupełnie nie zauważyć całego obrazu wyłaniającej się sytuacji.
To ciemność rozgościła Noaha w chwili jego przebudzenia. To także ciemność opatuliła go woalem braku światła gdy próbował rozeznać się w swojej własnej, niejasnej wszak sytuacji. Parias musiał zrezygnować z jednego ze zmysłów, stępić potrzebę postrzegania oczami, skupiając się na słuchu i węchu, gdy wszystko inne zawodziło w swej mylności postrzegania.
Odgłosy obcasów uderzały o kamienny bruk, głuchy stukot sprawiał wrażenie powolnego tempa równego marszu, okutego obuwiem zdecydowanie mocniejszym, z metaliczną cholewą. Obuwia bez wątpienia bardziej obudowanego, twardo trzymającego stopę nosiciela i kostki posiadacza. Stukot ten, wcześniejszym echem, zdawał się zbliżać z każdym ruchem, zatrzymując przed jedną ze ścianek wnętrza jego niejasnego więzienia. Przy nim zaś towarzyszło coś jeszcze, jakby... pisk?
Coś zaskrzypiało, coś zapiszczało, gdy snop światła wlał się do środka, rozdzielając mroki i blaski, zalewając miejsce pariasa w widocznym półmroku. W chwili gdy drobna zasuwa została odsunięta z zewnątrz Noah mógł przyjrzeć się miejscu dokładniej: metalowa skrzynia, nie znacznie większa niż on sam, posiadała na sobie liczne ślady pazurów i zwierzęcego futra. Leżące na ziemi siano, niczym siennik przygotowany był do transportowania większych i mniejszych polowczyków - wywodzących się ze swojej drapieżnej natury. W świetle które dostało się do środka można było zauważyć, że światło ma odcień naftowej lampy. Położona wyraźnie pomiędzy klatką, a nieznanym dopiero co przyszłym osobnikiem, odbijało cień jego długich wojskowych butów.
- Lepiej się nażryj Nowy - głos nieznanego mężczyzny, sprawiał wrażenie chrypowatego i nieprzyjemnego w obyciu - Musisz zapewnić niezłą zabawę więc lepiej byś był o siłach. Polecam nie uronić ni kropli - nie pozostało nawet chwili na zadanie pytań, gdy przez otwór zasuwy zaczęły wylewać się źródła przedziwnych pisków. Gdy z zarzuconego wiadra do środka zaczęły wypadać kolejne długo ogoniaste szczury, wiercące się i wylewające, nie znające celu swojego przeznaczenia w tym miejscu - Bon Appetite pięknisiu! - scenę zakończył rechot, gdy zasuwa została znowu zakryta, zostawiając małe tylko ujście na tyle duże by pozwolić wejść światłu do środka, ale na nic więcej.

Re: .Głód wolności i krwi

Cisza.

Przeszywająca i niekomfortowa. Tykanie zegara jakby ustało, w chwili gdy wskazówki pod ciężarem sytuacji przestały wydawać z siebie charakterystyczny tykot. Powietrze stężało. Aura zdawała się przytłaczać. Wszystko to było niepokojące - zupełnie tak, jakby wampir swoją pozą wytwarzał takie poczucie, tworzył takie emocje w samym otoczeniu.
Nie przeszkadzało mu to. Pozwolił tej chwili trwać. Noszona razem z nią niepewność sprawiała wrażenie pławienia się w zadowoleniu. Samozwańczy Hrabia milczał, patrząc jak bezklanowiec wije się i wygina z próbą pokazania należytego szacunku. Stawiając swoje miejsce we właściwej i należytej w tym świecie hierarchii. Można było uznać, że wyraźna satysfakcja Kimboltona syciła jego poczucie ego na tyle by mógł pławić się w niej jeszcze dłużej - tak jednak, ku zaskoczeniu zebranych, wcale nie było.
Percival patrzył na pariasa ze smutkiem, wyraźnym smutkiem trwającym ledwie kilka sekund, które mógł zauważyć zarówno Greer jak i błagający o przebaczenie parias - jeśli tylko odważył się podnieść głowę by spojrzeć w twarz swojego sądownika. Zachowanie Noaha wzbudziło w jakiś sposób w samym Kimboltonie pewną emocję, nikłą, acz wyraźną w swoim przebłysku. Potwór z jakim przyszło im się teraz widzieć, zaledwie jakby na chwilę stężał i zastygł w bezruchu, pokazując swoje kruche, acz ludzkie oblicze.
- Jest pewna lekcja... - zaczął, stając z fotela. Przestał celować laską w stronę serca pariasa, jednocześnie trzymając przedmiot dalej wysoko w swojej ręce - ...którą musisz wynieść. Lekcja, którą i ja wyniosłem i wyniesie ją każdy z nas jeśli nie chce stanowić zagrożenia dla naszej społeczności, Bezpańczyku - skierował w stronę pariasa swoją dłoń w jasnym i wyczekiwanym geście. Pozwalając mu pocałować ją w geście uznania, jasno zaznaczył swój status i jeszcze bardziej upodlił. Nie czekał jednak na to czy wampir podejmie ten krok. Kontynuował:
- Jesteśmy drapieżnikami Mój Drogi. Jesteśmy w jasnej hierarchii, w jasnej uformowanej strukturze z jasnym celem i jasnym założeniem istnienia. Nasza egzystencja kierowana jest przez tych, którzy wiedzą, dla tych którzy wiedzę muszą dopiero pozyskać. Gdzie silni mówią, słabi słuchają - nagła wibracja, świst powietrza tak szybki, że nie trwał nawet sekundy. Drewniany obiekt, wcześniej trzymany w dłoni za pomocą niezwykłego zrywu i pędu napędzanej akceleracji przebił tworzoną atmosferę niczym nóż. Nie, nie nóż... Raczej skalpel. Jeśli Noah nie próbował uciec, jeśli nie zdążył, nie zauważył lub nie zareagował posłusznie: czuł potężny cios wymierzony prosto w dłoń. Po nim kolejny, zadany w bok podbrzusza, nogi, bark czy plecy. Drewniana laska skrzypiała w chwili katowniczego batożenia, raz za razem, nie łamiąc się pod nasadą ciosów. Parias mógł zrozumieć czemu: metalowy rdzeń wewnątrz drewna tak bardzo odczuwalny w chwili mierzenia sromoty zdawał się utrzymywać konstrukcję w ryzach - jednocześnie łamiąc kości.
- JESTEŚ SŁABY CHŁOPCZE! SŁABY! - prędkości ciosów nie miała ustępować, celowana prosto w ciało wampira, dążyła do przybicia go do ziemi, obezwładnienie i złamanie w duchu i ciele. Jednocześnie celowo omijała głowę oraz serce - nie chcąc dać mu przywileju szybkiej śmierci - ŚWIAT NALEŻY DO SILNYCH, ZAŚ TY WYCHODZISZ PRZED SZEREG. TY?! KIM JESTEŚ BY ROBIĆ TEN KROK! LEDWIE PYŁEM! ŚCIERWEM BEZ STWÓRCY! WYPLUTYM BŁĘDEM I ODRZUTKIEM! - metalowy rdzeń drżał, gdy okuta nim laska zadawała kolejne ciosy. Kimbolton czekał aż ofiara przestanie się ruszać, zbyt słaba by wykonać chociaż najmniejszy gest czy skinieniem. Zbyt słaby by mógł zacząć krzyczeć w przestrachu.
- JESTEŚ POMYŁKĄ. MUTACJĄ. EWOLUCYJNYM OCHŁAPEM. DARWINISTYCZNYM ŻARTEM - gdyby musiał, wypuściłby teraz ze świstem powietrze. Mimo to jednak tego nie zrobił, jego martwe- od tylko Stwórca wie ilu lat - płuca, nie potrzebowały filtrować tlenu. Nie czuły zmęczenia. Jeśli parias leżał nieruchomy, acz jeszcze przytomny, Kimbolton chwyciłby jego okrwawione włosy i pociągnął drapieżnie z głową do góry.
- Czasem psa trzeba potraktować kijem by zrozumiał swoje miejsce w stadzie. Dychasz, bo mówiłeś z sensem. Pokażesz swoją przydatność. Moje gratulacje - puścił go z impetem, pozwalając wsiąknąć w podłogę i oddać się słodkiej nicości.

- Greer. Zabierz go stąd do Mojej Domeny. Zadbaj tylko by się zregenerował. Udowodni czy potrafi coś więcej niż tylko gadanie. I na Boga, posprzątaj tutaj następnym razem jak mnie zaprosisz. .

Re: .Głód wolności i krwi

Wyciągnął dłoń w stronę Noaha, chwytając delikatnie podawany z należytą estymą przedmiot. Na jego twarzy pojawiło się zaintrygowanie, które wszyscy zebrani mogli odczytać jako oznakę uznania. Kimbolton - chociaż nastawiony wyraźnie antagonistycznie do bezklanowej dwójki - sprawiał wrażenie wielce zadowolonego z właściwego uniżenia i znalezienia swojego miejsca głęboko na tyłach szeregu wampirzej hierarchii.
Trzymając laskę jedną ręką przejechał drugą dłonią po fakturze drewna. Wysilił się na lekki chichot oceniając etykietalność bezklanowca. Zupełnie tak jakby ten akt przerwał fasadę powagi wyłaniającą się podczas rozważań kwestii Sabbatu. Pokiwał głową - Ha. To ciekawe. Naprawdę ciekawe. Nie dość, że wie kiedy warować to jeszcze kijka przynosi... Umie też szczekać na komendę. Skąd Ty ich bierzesz Greer? - zarechotał próżno, jakby z żartu który nawet śmieszny przecież nie był. Pławiąc się we własnym upadlaniu zastukał palcami i skierował czubek laski prosto w stronę piersi Noaha. Na linii serca.
- Odważne posunięcie bezklanowcu. Odważnie sprawdzać aurę przedmiotów, których właścicieli należy się obawiać i przestrzegać. Dlatego teraz powiedz: co stoi na przeszkodzie bym docisnął podany mi przedmiot do końca. Hm...?

Re: .Głód wolności i krwi

- "Czub z Sabbatu" - cisza po wywodzie ancilli została szybko wypełniona, zdając się nie ustępować nawet tykaniu przywieszonego zegara. Słowa te, w ustach Kimboltona zabrzmiały bardziej jak przemyślenie z domieszką drobnej uszczypliwości, na prostacki i bezpośredni język nieetykietalnego wampira. Samozwańczy Hrabia połączył palce obu dłoni, rozsiadając się jeszcze wygodniej i przekładając z nogi na nogę. Widocznie ważąc słowa Greer'a, oceniając je z ostrożnością, nabrał powagi i pozwolił fasadzie własnej szydery po prostu zniknąć. Zagrożenie Sabbatu nie pozwalało na żarty - nawet jeśli ofiarami były brudne bezklanowce.
- Odważnie sobie poczynają... Niechybnie zaznaczają terytorium. Fakt, że Twój nowy piesek przeżył starcie świadczy wyłącznie o tym, że napastnik również był ledwie świeżym nabytkiem. Zwiększają szeregi. Hycle puszczają szczeniaki ze smyczy. Sprawdzają nas. Niedobrze - Percival przeniósł wzrok na Noaha, ledwie chwile, jakby oceniając jego osobę od stóp do głów. Próżno doszukiwać można było w spojrzeniu szacunku, czy chociażby uznania, nie większej niż zatroskany rolnik spoglądający na niechcianego lisa, który znalazł przejście przez ogrodzenie. Zwierzę było sprytne i zaradne, nie mniej, nie chciane i trzeba było je uśpić nim dojdzie do kurnika. Kimbolton spochmurniał, widocznie niepocieszony faktem, że ktoś próbował dostać się do jego grzędy. Pytanie było tylko jedno: kto tutaj był lisem? Sabatnik... Czy Noah?
Szeryf westchnął ciężko i teatralnie, jakby dając upust chwilowemu przemyśleniu i niewygodnej myśli. Przeniósł wzrok ponownie na starszego Pariasa- Co wasz piesek potrafi, poza niechcianym szczekaniem i przeżywaniem ataków zgłodniałych kundli? - Kimbolton skierował słowa do Greer'a, gestem jednak, wyraźnym i władczym, pozwalając Johnstonowi dojść do głosu.

Re: .Głód wolności i krwi

Spojrzenie całkowicie skupione na starszym stażem spokrewnionym, zdawało się raczyć go odrobiną nikłego szacunku. Kimbolton nonszelancko patrzył na Jamesa od stóp do głów, podpierając się palcami dłoni w iście teatralnej pozie. Sprawiał wrażenie rozbawionego całą sytuacją, jednocześnie przekręcając głową z niedowierzaniem na znak swojej dezaprobaty i zmęczenia.
Oczy nie przeniosły się w stronę aspirującego pariasa nawet na moment, nie racząc go wyraźną krytyką która i tak była nader odczuwalna z jego strony. Samozwańczy Hrabia słuchając przedstawienia Greer'a oraz słów Noaha odpowiedział wyłącznie ciszą. Długą. Trwającą tak długą, jak szybko można było poczuć się z tym niezręcznie. Przygłuszający zastój zdawał się wyrywać jedynie w rytmice tykotu wiszącego opodal zegara. Zupełnie tak, jakby miał naznaczyć wybijającą inercje niewygodnego i niespodziewanego spotkania stróża prawa.

Tik, tak... Tik, tak...

Dłonie Kimboltona zacisnęły się na trzymanej lasce. Wykonane dębowe drewno zdawało się lekko zaskrzypieć, jakby kwiląc pod skrętem rąk wokół polerowanego drzewca. Nawet postawa Szeryfa, wcześniej rozluźniona, jakby stężała i wzrosła się z cieniem pomieszczenia. Długi uśmiech jakby pociągnął się wśród półmroku, nadając jeszcze bardziej obcego, dzikiego i wilczego oblicza.

- Ahahaha! - nagły rechot, niespodziewany i nawet rubaszny w swym tenorze. Całkowite odbicie charakteru toreadora, nie wpasowujące się w budzącą pozę autorytetu. Szeryf puścił swoją laskę i klasnął w dłonie, pierwszy raz, po nim drugi. W końcu by zaprzestać za trzecim razem. Patrząc dalej na Greera skierował słowa w jego kierunku - ewidentnie jednak adresując je do obu rozmówców.
- Podziwiam! Podziwiam! Naprawdę... Podziwiam za odwagę! Nie uciekłeś! Ha! Nie zająknąłeś się nawet przy przedstawieniu! Ty umiesz mówić! Jamesie Mój Drogi! On mówi! Co więcej ten ukłon! Równie sprawny, co oczekiwany! Podstawa właściwej etykiety! Pięknie! - zarechotał życzliwie, patrząc na Greera, później przenosząc wzrok na Noaha, po raz pierwszy - Pięknie! Dobre maniery należy nagradzać! Zatem oto nagroda Mój Drogi! Twoją bezczelność puszczę mimo uszu. Ten jeden raz, pijawko. Jeszcze raz odezwiesz się niepytany, powiesz coś bez mojej zgody, przedstawisz się bez mojego skinienia, a Twój opiekun zadba o to byś już go więcej nie potrzebował. Rozumiemy się? Hm? Oh... Rozumiemy się z tego co widzę... Świetnie.

Słowa te, niczym syk, wyrażone były widocznie ewidentnym uśmiechem i grzecznym skinieniem głowy. Wyraźna groźba, usłana etykietalnym wyrafinowaniem. Szeryf przeniósł wzrok na pierwszego ancille
- Zatem Jamesie, skoro już przedstawiłaś mi nowego pupila, może powiesz mi co się stało kilka alejek dalej? Musiałem naprawdę zadbać o to by zatrzeć wasze ślady. TWOJE ślady.

Re: .Głód wolności i krwi

Za oknami mieszkania rozrastała się grzybnia uliczek, kłęby dymu i rozbłyski świateł. Poruszane w zrywach nocnego życia miasto zdawało się tętnić mimo tak późnej godziny - gdzieś zakwiliło przytłumionych dźwiękiem przez ściany dziecko, gdzieś poruszył się cień widoczny w blasku lamp z okien ogniska domowego. Nieznajomy spokrewniony uśmiechnął się tylko, pokazując szereg uzębienia i pociągnął teatralnie rękawiczkę za jeden palec, wysuwając ją powoli z długiej, mocnej i twardej dłoni. Przyległa błyszcząca brązem skóra - materiał ściąganej mityny zdawał się lekko skrzypieć w chwili schodzenia z ciała osobnika. Wzrok, wcześniej skupiony całkowicie na twarzy gospodarza jakby zastygł w nieruchomej pozie. Słowa, wypowiedziane wcześniej z odrobiną dżentelmeńskiej uprzejmości, znikły tak szybko jak runęła fasada wyrafinowania. Pozostał wyłącznie nakaz.
- No co tak stoisz Greer? Ile razy chcesz to jeszcze przerabiać? Nie mamy całej nocy. Sprowadź go tutaj - nie czekając na reakcję, uśmiechnął się tylko i zasiadł bez zgody na pobliskim fotelu. Popędzając tylko pariasa ruchem dłoni i odprowadzając wzrokiem.

Re: .Głód wolności i krwi

Stukot laski wykonanej z ciemnego dębu odbijał się echem po starych odrzwiach wampirzego schronu. Otwarcie drzwi wyjawiło stojącą przed wejściem postać: ubranego w oliwkowy płaszcz wysokiego mężczyzny, noszącego na głowie charakterystyczne nakryciem głowy w stylu miękiszowego kapelusza. Uśmiechnął się wyraźnie, wchodząc do środka bez żadnych ceregieli. Jego ruchy i spojrzenie, ciągle ostrożne i podejrzliwie, wyrażały w swej groteskowości animalistyczne nacechowanie podobne do szybkich drygów drapieżnika który upewnia się, że jest bezpieczny. Ciężko powiedzieć jak szybko pracowały jego gałki oczne, pewnym jest jednak, że w zaledwie trzy sekundy omiótł zimnym wzrokiem całe pomieszczenie.
- Witaj James... Domniemam, że nie przeszkadzam, hm...? - odwracając się na pięcie, ściągnął nakrycie głowy i uśmiechnął drapieżnie do gospodarza. Na jego pociągłej twarzy widoczne były wszystkie mięśnie, które przymuszały się do nie otwarcia ust za szeroko - ujawnienia ostrych kłów.

Re: Posiadłość Francisca Belmonte

Ciężko powiedzieć jak szybko Szeryf pojawił się pomiędzy wszystkimi zebranymi, a primogenem Ventrue oraz Skadi. Pewnym jest, że Ci którzy skupili wzrok na nowo przybyłej dwójce, zaledwie w chwili mrugnięcia okiem mogli zauważyć, że Kimbolton - stojący wcześniej na drugim końcu pomieszczenia - stał już teraz i odgradzał przejście obu wampirom. Toreador z uniesioną jak zwykle butnie wysoko głową obserwował dwójkę z pytającą cisza i wyczekującą odpowiedzią.
W świetle rozjaśnianych blaskiem lamp sufitowych i żyrandoli pomieszczenia widoczny był delikatny połysk. Zgrabna, wykonana z ciemnego drewna laska trzymana przez Percivala w jednym ruchu zaczęła emanować srebrzystą stalą, gdy wyłaniające się powoli ostrze wychodziło naprzeciw przybyłej dwójce. Wielu, znających obycie i groteskową pewność siebie samozwańczego Hrabiego uznałoby, że przyjmie wyzwanie z charakterystycznym dla siebie pół uśmieszkiem i bagatelizacją. Nie tym razem. Kimbolton wzmocnił zgryz i zacisnął dłoń na rękojeści ukrytego ostrza. Skupiając wzrok na osobliwości czegoś co kiedyś było niewątpliwie dziewczynką - oblizał delikatnie wargi koniuszkiem języka. Wypuścił powietrze ze świstem, dając upust pełni nachodzącego przypływu zaintrygowania.
Wytyczył mur. Rozrysował go samym sobą stając pomiędzy salą, a przybyłą dwójką. Czekał. Czekał na jedno słowo. Wsłuchiwał się w szept Archibalda. Czekał na słowo aprobaty. Na skinienie.

Re: Posiadłość Francisca Belmonte

Noc. Ciemna, niczym galicyjska noc. Noc w ludziach, noc wokół nas. Ciężkie koła powozu na czele pochodu obracają się coraz wolniej, spowalniając tempa. Zdaje się, że powóz zbliża się do celu, lecz mimo to wąsaty woźnica z czystego okrucieństwa, doświadczenia czy przekory unosi dłoń z charakterystycznym świstem - smaga bicz. Kościste końskie grzbiety wzmocnione setkami ropnych ran i ciosów nawet się nie ugięły, nie drgnęły, ciągle niewzruszone. Nic w pociągowych szkapach nie wskazywało na wyraz żalu, uwagi czy strachu - niczym źrebięce oczy - cały czas obserwowały brukowane uliczki chicagowskiej nocy z wyraźną posługą i czujnością. Zaakceptowały posłużenie kolejne uderzenie. Milczały.
- Suczesyny! - warknął wąsaty, czując jak kolejne pociągnięcie za uzdę nie wywiera większego wpływu. Pociągowe ogary zwalniały, mimo faktu, że przecież i tak byli wyraźnie spóźnieni. Na nich jednak nie wywierało to stosownego wrażenia, dalej kierowały się w wyznaczonym kierunku, ale to mniej chętnie i służebnie - odstręczone wyłaniającym się kształtem willi Belmonte'onów - i nic w tym dziwnego! Mężczyzna również podzielał ich niejasny, wszak instynktowny niepokój. Wybijająca się architektura budziła w nim niechęć, lęk i zgryzotę - zupełnie jakby na tyłach karku czół ciarki z wybijających igiełek zimna. Dlaczego? Nie wiedział. Wiedział natomiast, że nie mógł zawrócić, zacisnął skórzaną rękawicę na równie skórzanym uchwycie smaganego bicza - świsnęło w powietrzu.
Konie w końcu porwały się żwawo, jakby oznajmiając, że potrzebowały właśnie tego siedemnastego trzasku i ciosu. Koła ruszyły, a chybocząca na wozie zamknięta i wysunięta do przodu okopcona latarnia, rozświetliła mroki wraz z towarzyszącym jej rojem lotnych ciem. Wóz sunie pośród galicyjskich mroków w łunie rozświetlonych miejskich okiennic i uliczek, miejski brud tonie w kopanym przez konie zastygłym jeszcze śniegu, świerki rechoczą z bydlęcej niedoli wraz z obserwującą wszystko cicho ogrodową buczyną. Ciemne igliwie, siwe gałęzie i wyniosłe konary próbują zasłonić nieboskłon gwiazd i chmur, odciąć księżyc. Wąsaty woźnica zaciska skórzne rękawice, wpijając bielejące od wysiłku palce prosto w uzdę. Czuł niepokój.

Wożony wodził wzrokiem po mijanych uliczkach i zaułkach bez wyrazu. Twarz jednak, chociaż niewzruszona, nie oddawała pełni Jego wyrazistych emocji. Gdzie oczy niewzruszenie spoglądały przed siebie, tam nozdrza chłonęły każdą mijaną nutę smaku, chłonąc kolejną dawkę chicagowskiej perfumerii. Miejska głusza, tworząca swąd wypolerowanego chodem bruku, spalenizny wystających kominów i potu ciała zdawała się krzyżować z pożądaniem, żalem, nadzieją i trwogą. Codzienność przemieszana z wyjątkowością. Niedosyt z przesytem. Rozkosz z niesmakiem. A On się delektował. Świadczył o tym delikatny zgryz dolnej wargi, oblizanie koniuszkiem języka podniebienia.
W jednej jednak chwili festiwal zapachu, zmienił ton i barwę w momencie przekroczenia otwartej na oścież bramy Belmontowskiej posiadłości. Niewinność, wcześniej tak łakniona, stonowała się pod wpływem grzechu Nie-Życia, delikatność charakteru skrzyżowała się z drapieżnością niekontrolowanego pożądania, zaś impertynencja egzystencji znikała w toni nieskończonej trwałości. Uśmiechnął się szeroko, wiedząc, że są tutaj jak wilki wśród owiec. A Oni nawet tego nie wiedzą.
Woźnica otworzył drzwi szeroko, gdy tylko zakończyło się jeździeckie kołysanie. Gdy światło lampy i woźniczej pochodni wcześniej targane ruchem jak fala, teraz stało niczym marmur trwale i w bezruchu. Wyszedł, poprawiając guziki wierzchu londyńskiego płaszcza, chwytając za drewnianą dębową laskę o srebrzystym uwieńczeniu głowy nieznanego drapieżnym pochodzeniem zwierzęcia o długiej rozwartej paszczy. Rozejrzał się wzrokiem po budynku, jakby oceniając coś swoimi zmysłami i wkroczył do środka, przekraczając siedmiostopniowe podwyższenie.
Wkroczył do środka. Wszedł do wnętrza. Wymieniając uprzejmości i przywitania z równymi statusem lub szacunkiem, na resztę nawet nie trwoniąc śliny. Stanął tak by widzieć jak najwięcej, jednocześnie jak najmniej dając znać o swojej osobie. Obserwował owce, podpierając się jednocześnie o laskę z wyraźną, srebrzystą głową wilka.

Wyszukiwanie zaawansowane