Czym właściwie jest sztuka? Co niesie akt ulotnego uniesienia, trwającego zwykłą chwilę? Jaka jest wartość w momencie trwania błogiej ekstazy? Czy można się od niej uzależnić? A jeśli tak, czy sztuka nie czyni nas niewolnikami właśnie tej chwili? Skutymi sługami okowów przemijającego spełnienia?
To właśnie sztuka jest dla klanu Toreador największym przekleństwem nałożonego dziedzictwa. To właśnie sztuka, nadała im pełne zrozumienie najważniejszej chwili: iskra twórczności, przemieniona przez klątwę Caine'a w wykręcony twór anabiolicznej żądzy i niepohamowanego pragnienia. Pragnienia - wcale nie tylko związanego z głodem krwi, ale i głodem istnienia.
Co właściwie nas definiuje? Kim jesteśmy i co po sobie możemy pozostawić w wiążącym nieśmiertelnym istnieniu? To pytanie przed którym staje każdy członek Domu Róży. Każdy w swej romantycznej perspektywie rozumuje inaczej - ale każdy też - o ironio chwili - dąży do tego samego, podążając różnymi ścieżkami przetartego szlaku.
Ścieżka Kimboltona właśnie stanęła przed Vaugnem pełnym otworem - w chwili otwarcia drzwi do sali balowej, mógł pojąć ją w swej przytłaczającej, bezprecedensowej otwartości.
Śmierć. To w akcie łowów Kimbolton widział swoją muzę. Szerokie pomieszczenie stanowiło przemieszanie luksusowego szyku i arystokratycznej gracji. Złote kandelabry, obrazy i trofea stanowiła memoriał dla zebranych. Cieszyły oko Pana Domu. Wypchane zwierzęta, przywieszone łby egzotycznej drapieży czy wypolerowane wystawowe karabiny - wszystkie one stanowiły oznakę profesji zebranych klubowiczów. Śmietanki towarzyskiej miasta, która nie tylko traktowała to miejsce jako punkt wspólnych spotkań i hobbystycznych uniesień - ale przede wszystkim - miejsce budowanie sojuszy, poglądów i współpracy. Eric to widział. Tutaj powstała polityka.
Ważni biznesmeni, przedstawiciele najważniejszych służb, wysoko postawieni radni, a gdzieś tam nawet sam burmistrz. Chicago Club miał ich wszystkich. A wszyscy oni chcieli tylko jednej uwagi.
Aura Kimboltona nie była wyraźna - nadwrażliwość ewidentnie zdawała się nie wyłaniać postawy Szeryfa. Ciężko jednak nie było poznać gdzie on sam się znajduję. Percival stał, w swej eleganckiej nonszelancji, sprawiając wrażenie rozbawionego aktualnym stanem rzeczy. Jego drapieżne oblicze, uśmiechało się w drwinie, słuchając jak dwójka śmiertelników - ewidentnie wysoko postawionych jegomościów w hierarchii wielkomiejskiej piramidy - wykłóca się między sobą o sprawy ważkie bądź lotne. Jeden radny właśnie przedstawiał swój punkt twierdząc, że tygrysy bengalskie mogą przepłynąć dalekie odległości nawet po głębokiej ranie postrzałowej - drugi rozmówca zaś - zaprzeczał przestawionej tezie, wierząc, że to odosobniony przypadek, a nie cecha całej rasy.
Kimbolton słuchał tego, ale ewidentnie jak szybko drwił, tak szybko się też nudził. Jego wzrok szybko skierował się w stronę Erica. Skinął głową, zapraszającym gestem.
-
Wszyscy wyjść. - głos władczy i pewny, przebijający gwar i hałas panujących dyskusji. Śmiertelnicy - ludzie u władzy - skinęli tylko i posłusznie bez słowa ruszyli w stronę licznych drzwi pomieszczenia. Wiedzieli, że Pan Domu wydał rozkaz. Chce zostać z nowym gościem w ciszy.