Dobrego złe początki
#1Seattle od dawna wydawało się być pogrążone we śnie. Oczywiście nie dosłownie. Chodzi raczej o uroczą nieświadomość tego, jak ogromny chaos zrodził się w okolicznych dzielnicach. Koniec końców takie miejsca jak kluby, podobnie jak pijawki wracały do życia dopiero po zachodzie słońca. Tej nocy, niemal natychmiast po przekroczeniu progu można było poczuć na twarzy gęste powietrze, niosące ze sobą słodko-słoną mieszankę potu i perfum. Dla niektórych to wyraźne ostrzeżenie spod znaku „są lepsze miejsca”. Dla innych wręcz przeciwnie – to zaproszenie. Sama Ambrelash uwielbiała ten moment, gdy każdy kolejny krok przybliżał ją do źródła muzyki. Stojąc przed drzwiami do głównej sali niemal czuła, jak dźwięk dudniącego basu porusza całym jej wnętrzem. Widząc po drugiej stronie tłum ciał, obijających się o siebie w rytmie hipnotyzujących, elektronicznych dźwięków uśmiechnęła się mimowolnie, wręcz walcząc ze sobą, by z radością nie rzucić się w objęcia chaosu. Wygrywała. Przynajmniej na razie. Po szybkiej wymianie uśmiechów z bouncerem przy schodach, niespiesznie wdrapała się po schodach na górę, by w końcu zająć miejsce wśród znajomych w loży. Spóźniła się kilka minut. Wszystko w granicach dobrego smaku. Potem klasyka – uściski, tulaski, buziaczki i inne wymiany uprzejmości. Weszła w trakcie rozmowy, ale nie ma co się oszukiwać, od jej przybycia wszystko, co zostało powiedziane wcześniej, nie miało już żadnego znaczenia. Zasłonka weszła w ruch. Choć płachta jedynie symbolicznie odgradzała ich od reszty świata, tak samo umiejscowienie małych pokoików umożliwiało swobodną rozmowę, bez potrzeby nadmiernego podnoszenia głosu. Jeden z mężczyzn – Joseph – Wysoki, dobrze zbudowany, ciemnoskóry mężczyzna o dość surowej urodzie jako pierwszy wyrwał się do „spowiedzi”. To nie był raport z powierzonych mu zadań. To były wyjaśnienia. Próba gaszenia pożaru i wyrobienia sobie potencjalnej przestrzeni na późniejsze poprawki. Bał się. W innych okolicznościach rzeczywiście strach byłby uzasadniony. Kendra przerwała mu jednak szybko wymownym ruchem dłoni, by korzystając z nagłej ciszy, momentalnie obrócić całą atmosferę do góry nogami. - "Wasz szef nie żyje." - Obyło się bez zbędnych pytań. Prawdopodobnie z powodu szoku. Pierwszą rzeczą, która namalowała się na ich twarzach, było proste pytanie „to co teraz?”. Toreadorka westchnęła, mimowolnie przejeżdżając paznokciami po odkrytej części szyi. To samo pytanie siedziało bowiem też w jej głowie. Rzeczy, które przynieśli, nie miały już w większości znaczenia, ale i tak wymagała od nich zwięzłego podsumowania. Teraz – co by nie mówić – to od niej zależało, co zrobi z ludźmi, zamieszanymi w machlojki swojego stwórcy, o których wiedziała nie więcej niż oni sami. Rozsądne wydawało się oficjalne wstrzymanie prac, przynajmniej do momentu, aż nie uda jej się odblokować kraniku z pieniędzmi. Musiała grać. Musiała udawać, że sytuacja jest trudna, ale w jakimś stopniu wie, co robić dalej. W końcu grupa rozeszła się a Ambrelash pozostała sama. Po niewielkim łyku przekombinowanego drinka spod lady zamknęła oczy i odchyliwszy głowę do tyłu, oparła się o skórzaną kanapę. Był kwaśny.