Krzykacz, denat i inne ploteczki
#1 Minęło już przynajmniej pół godziny, odkąd Kendra wróciła do biura po serii spotkań. Odpalony laptop błyskał diodami, meldując gotowość do pracy, lecz jego właścicielka nie była w stanie skupić się ani na mailach, ani na tabelkach, co skutkowało jedynie bezmyślnym bujaniem wskaźnika na prawo i lewo. Analizując obecną sytuację, można było zauważyć, że dziewczyna potrafiła gromadzić karty, lecz wykorzystywanie ich było zupełnie inną parą butów. Każdy ruch zdawał się generować nowych wrogów, a co za tym idzie, potencjalne problemy. Mercer miał rację. Bała się ryzyka. Żeby tego był mało, wszystkie najprostsze rozwiązania, które zdawali się widzieć wszyscy dookoła niej, albo wymagały bycia złamanym fi... bezwzględnym dupkiem, albo po prostu zwyczajnym potworem. Ambrelash rzecz jasna nigdy nie miała się za świętą. Rzeczy, które robiła wraz ze swoim stwórcą z pewnością były wątpliwe moralnie, lecz zawsze był jakiś powód. Zawsze było jakieś uzasadnienie. Zawsze ktoś był za to odpowiedzialny. Teraz jednak kiedy go zabrakło, rzeczywistość coraz usilniej przebijała się przez pielęgnowane latami mechanizmy wyparcia, stopniowo uświadamiając toreadorce, że rzeczywiście mogła stracić prawo do pouczania innych w kwestii tego co dobre a co złe. Z drugiej strony, za wcześniejsze grzechy odpowiedzialny był Delano a teraz, gdy został po nim jedynie popiół, ona sama mogła decydować jakie będą jej następne kroki. Zdając sobie z tego sprawę, tym bardziej irytowało ją, że przejęła się słowami pariasa. Z pewnością jednak coś za tym szło. Czyżby strach o własne człowieczeństwo? A może niepewność swoich umiejętności? Bez znaczenia. Teraz liczyła się tylko i wyłącznie osoba pukająca do drzwi. Kendra błyskawicznie poderwała się z krzesła i niemal w podskokach zbliżyła się do drzwi, za którymi miała nadzieję ujrzeć swojego ulubionego ukrytego.