
I I I
Po spotkaniu z osobistościami różnego rodzaju miała czas na pewne przemyślenia, choć przecież daleka była od wszelakiego sentymentalizmu. Kainici, jako i Śmiertelnicy, przychodzili i odchodzili, zostawiając za sobą ślady. A te bywały przeróżne. Niektóre były tak ogromnej wagi, że aż odciskały swoiste piętno na duszy. A czasem i sercu, jeśli którykolwiek z Nieśmiertelnych je posiadał.
Isabeau z całą pewnością go nie posiadała.
Hipnotycznym wręcz wzrokiem przyglądała się dwóm portretom. Trzem, tak właściwie. Jakby wywoływała w niej trans. Corazon. César.
Zacisnęła swe długie, smukłe palce na podłokietniku fotela nie zauważając — a może nie przejmując się? — tym, że rozrywa pazurami skórę mebla.
“Zmieniłem to! Zamieniłem garstkę skomlących dzieci w coś, co mogłoby zrzucić Przedpotopowców z ich tronów! Mnie! Każdy wampir, jaki kiedykolwiek istniał, maszerował w rytm założycieli, aż do Potopu. Postanowiłem zrobić coś innego i zmieniłem to. Beze mnie nie byłoby Sabatu. A bez Sabatu nie byłoby Camarilli!”
Szczycił się tymże osiągnięciem jakby poruszył struny czasu, niczym Prawdziwy Brujah. Puszył. W swej arogancji nie dostrzegał...
Isabeau cisnęła pobliskim wazon w portret Césara ze wściekłością wstając. W tym miejscu, w swej samotni nie musiała się martwić niepożądanym uszom i spojrzeniom. Mogła sobie pozwolić na pewne słabości. Złapawszy za ramy obrazu złamała drewno w pół bez żadnego wysiłku. Opadła na kolana zaciskając w ręce kawałek drewna…
I I I
Wsiadłszy do jednego ze swoich najszybszych samochodów zamknęła drzwi z gracją. Na siedzeniu pasażera położyła podręczną torebkę. Tym razem nie było z nią Thomasa, którego oddelegowała do innej sprawy. Primogen. Toreador. Samotnie… To nie było w stylu Artystów, którzy przecież lubili się otaczać przeróżnymi personami, zarówno jednej, jak i drugiej rasy. Nie wspominając już o tym, że zwykle taką personę jak Członek Rady rzadko widywało się bez jakiejkolwiek obecności innych, choćby Ghuli, gotowych służyć.
Z centrum Chicago, Lower West Side, wyjechała wczesnym wieczorem. Elizjum pozostawiła pod opieką swego protegowanego, Arthura. Choć niespodziewane unicestwienie Kuruka zachwiało areną polityczną i — wydawałoby się — bezpieczeństwem w Elizjum, to jednak egzystencja nieumarłych musiała trwać. Historia musiała się toczyć.
Jechała dłuższą, pokrętną trasą omijając główne drogi. Dzięki uprzejmości Arystacha Galatisa, wraz z Noahem mogła zająć się oględzinami ciał prawdopodobnie rozszarpanych przez wilkołaki. Istniały, oczywiście, i inne możliwości tego stanu rzeczy, aczkolwiek nie należy się łudzić, że sprawa mogłaby mieć łagodniejszy walor. Pogrzeb miał się odbyć wkrótce, lecz próżno mieć nadzieję, że ciała do tego czasu nie zostaną ukradzione. Nie miała zamiaru pozwolić eskalować sprawie; ciała nie mogły trafić w szpitalne ręce, jakkolwiek by nie wspierała rozwoju medycyny.
Dojechawszy pod kostnicę w pobliżu Rosehall Cementary wysiadła z powozu. Niespiesznymi ruchami zapaliła papierosa w cygarniczce rzucając niedopałek na ziemię i dociskając czubkiem buta.
Rozejrzała się za obecnością Johnstona.