Pośród szeregów policji był pewien, możliwe że nie miały, odsetek skorumpowanych jednostek, które albo układały scenariusz pod swoje dyktando, albo dorabiały na boku. Którą z nich był kapitan Burnett, to nie było jasne, przynajmniej w tym momencie. Niestety, bezpośrednia konfrontacja z kapitanem nie wchodziła w grę, jeśli to co mówił Jones było zgodne z prawdą i facet nie wynurzał się z posterunku.
Jako Spokrewniony jednak, Marcus nie musiał stawać z nim twarzą w twarz, albowiem miał inne możliwości, które oferowała mu jego vitae. Wszakże po co samemu ładować się w tarapaty poprzez mało subtelne działania, skoro można było pozyskać sługusa, który byłby jego oczami i uszami, a także rękoma, jeśli była taka potrzeba? Uliczny twardziel, którego Brujah dopadł w swoje łapy, mógł potencjalnie zakończyć żywot tam i w tym momencie, w tej ciemnej alejce, jeśli takie byłoby życzenie wampira. Żywy miał się jednak okazać bardziej użyteczny, zwłaszcza pod komendą nowego pana.
Zmęczony oficer znów nerwowo przełknął ślinę, gdy usłyszał raz jeszcze głos detektywa. Twarz Jonesa pobladła. Zdradzała strach. Wyglądał, jakby spodziewał się egzekucji, ale na jego szczęście to nie była noc, kiedy miał zginąć. Był zepsutym skurwielem, ale jego zbrodnie przeciw człowieczeństwu nie były jeszcze na tyle wielkie, by przyćmiły jego potencjalną użyteczność w oczach Marcusa.
Gdy śmiertelnik zobaczył, co robi jego oprawca, na jego twarzy pojawiło się wyraźne zmieszanie, obrzydzenie, ale ze wciąż towarzyszącym strachem. Najpewniej widział coś takiego po raz pierwszy i nie wiedział, czego miał się za moment spodziewać.
Co ty robisz!? Przestań! — Jęknął do Marcusa, gdy ten go pochwycił. Nie zdążył powiedzieć nic więcej, gdy nieumarły przycisnął rękę z otwartą raną do jego ust, wydając mu jasne polecenie. Przez moment wiercił się, opierał i walczył, kręcąc głową, ale gdy pierwsze krople wampirzej vitae trafiły trafiły do jego ust, a potem gardła, spływając dalej, a jej magia zaczęła wpływać na mężczyznę, zaczął się uspokajać. Przestał się opierać, gdy poczuł smak i niezrozumiałe dla niego działanie krwi, którą karmił go Spokrewniony. Zaczął pić. Na początku powoli, ale bardzo szybko zaczął ssać zachłannie z żyły Gallowaya, łapiąc go lewą dłonią.
Ten brak wyraźnej kontroli ze strony Marcusa kosztował go trochę więcej krwi, niż mógł chcieć zużyć na ten cel (-2 PK). Nie mniej, gdy w końcu oderwał spragnionego mężczyznę od swoich żył, wiedział że pozyskał sługę (+Świta: Oscar Jones).
Jones ciężko oddychał, wpatrując się w wampira wzrokiem narkomana. Widać było, że chciał więcej. Stopniowo odzyskał jednak kontrolę nad sobą, rozglądając się niepewnie i nie rozumiejąc co się właściwie stało. Z jego twarzy zniknął grymas bólu, który towarzyszył mu od momentu starcia. Trudno było powiedzieć w jakim stanie była teraz jego dłoń, ale vitae Marcusa musiała już zacząć działać, przyspieszając leczenie obrażeń. Można było mieć nadzieję, że wróci do pełni zdrowia w niedługim czasie.
Co to było do cholery... — Wyszeptał do Marcusa gapiąc mu się prosto w oczy, próbując zrozumieć co właściwie zaszło przed momentem. Strach zniknął. W jego miejscu pojawiła się pewna ekscytacja i pragnienie. Jego postawa wobec detektywa zaczęła ulegać subtelnej zmianie.
Jako Spokrewniony jednak, Marcus nie musiał stawać z nim twarzą w twarz, albowiem miał inne możliwości, które oferowała mu jego vitae. Wszakże po co samemu ładować się w tarapaty poprzez mało subtelne działania, skoro można było pozyskać sługusa, który byłby jego oczami i uszami, a także rękoma, jeśli była taka potrzeba? Uliczny twardziel, którego Brujah dopadł w swoje łapy, mógł potencjalnie zakończyć żywot tam i w tym momencie, w tej ciemnej alejce, jeśli takie byłoby życzenie wampira. Żywy miał się jednak okazać bardziej użyteczny, zwłaszcza pod komendą nowego pana.
Zmęczony oficer znów nerwowo przełknął ślinę, gdy usłyszał raz jeszcze głos detektywa. Twarz Jonesa pobladła. Zdradzała strach. Wyglądał, jakby spodziewał się egzekucji, ale na jego szczęście to nie była noc, kiedy miał zginąć. Był zepsutym skurwielem, ale jego zbrodnie przeciw człowieczeństwu nie były jeszcze na tyle wielkie, by przyćmiły jego potencjalną użyteczność w oczach Marcusa.
Gdy śmiertelnik zobaczył, co robi jego oprawca, na jego twarzy pojawiło się wyraźne zmieszanie, obrzydzenie, ale ze wciąż towarzyszącym strachem. Najpewniej widział coś takiego po raz pierwszy i nie wiedział, czego miał się za moment spodziewać.
Co ty robisz!? Przestań! — Jęknął do Marcusa, gdy ten go pochwycił. Nie zdążył powiedzieć nic więcej, gdy nieumarły przycisnął rękę z otwartą raną do jego ust, wydając mu jasne polecenie. Przez moment wiercił się, opierał i walczył, kręcąc głową, ale gdy pierwsze krople wampirzej vitae trafiły trafiły do jego ust, a potem gardła, spływając dalej, a jej magia zaczęła wpływać na mężczyznę, zaczął się uspokajać. Przestał się opierać, gdy poczuł smak i niezrozumiałe dla niego działanie krwi, którą karmił go Spokrewniony. Zaczął pić. Na początku powoli, ale bardzo szybko zaczął ssać zachłannie z żyły Gallowaya, łapiąc go lewą dłonią.
Ten brak wyraźnej kontroli ze strony Marcusa kosztował go trochę więcej krwi, niż mógł chcieć zużyć na ten cel (-2 PK). Nie mniej, gdy w końcu oderwał spragnionego mężczyznę od swoich żył, wiedział że pozyskał sługę (+Świta: Oscar Jones).
Jones ciężko oddychał, wpatrując się w wampira wzrokiem narkomana. Widać było, że chciał więcej. Stopniowo odzyskał jednak kontrolę nad sobą, rozglądając się niepewnie i nie rozumiejąc co się właściwie stało. Z jego twarzy zniknął grymas bólu, który towarzyszył mu od momentu starcia. Trudno było powiedzieć w jakim stanie była teraz jego dłoń, ale vitae Marcusa musiała już zacząć działać, przyspieszając leczenie obrażeń. Można było mieć nadzieję, że wróci do pełni zdrowia w niedługim czasie.
Co to było do cholery... — Wyszeptał do Marcusa gapiąc mu się prosto w oczy, próbując zrozumieć co właściwie zaszło przed momentem. Strach zniknął. W jego miejscu pojawiła się pewna ekscytacja i pragnienie. Jego postawa wobec detektywa zaczęła ulegać subtelnej zmianie.