Marcus Galloway
Wydarzenia ostatnich nocy zostawiły Marcusa z mieszanymi uczuciami, ale również i użytecznym narzędziem. Krzykacz wbrew pierwotnemu planowi, zamiast dokonać brutalnej i krwawej zemsty, poszerzył swoje wpływy, mając teraz pod swoimi ciężkimi dłońmi bogatego i możliwie wpływowego biznesmena. Odniósł sukces. W końcu samotnie Galloway nie mógł wiele zdziałać w tym mieście, pomijając obicie kilku gęb i połamanie kilku kości. Sytuacja na planszy szachowej znacznie się jednak zmieniła i Spokrewniony miał teraz realne możliwości dokonania zmian. To ogromny krok na przód zapewniający nową perspektywę i szersze pole manewru.
Minęły blisko dwadzieścia cztery godziny godziny od czasu wizyty u Roberta Mavericka, który ostatecznie zamiast dokonać żywota stał się sługusem Marcusa. Przez ten czas nieumarły mógł odpocząć po tym emocjonującym polowaniu i powrócić ze świeżą głową do pracy kolejnego wieczora (+1SW).
Był to czas na kolejną już wizytę w klubie La Liberté, ponownie celem spotkania z ghulem i wysłuchania jego raportu z pracy wykonanej przez ostatni dzień. Maverick miał zająć się wysłaniem czeku rodzinie pani Davis, mającym nieco ulżyć w bólu po stracie młodej dziewczyny. Ciekawym było czy wywiązał się z tego stosunkowo prostego zadania, w końcu przed nim czekały kolejne. Bardzo daleka droga była do jego zadośćuczynienia.
Galloway zapewne zwyczajowo ulokował się w swojej loży, gdzieś w półmroku, gdzie rzadko wędrowały ludzkie oczy i tam oczekiwał na przybycie dyrektora Domain Enterprise. W tym samym czasie oficer Jones był zajęty pracą policjanta, znów patrolując ulice miasta i dbając o bezpieczeństwo obywateli. Nieumarły wiedział, że mógł go znaleźć w obrębie kilku przecznic, gdzie spotkał go po raz pierwszy. To był jego rewir i tam pozostało mu spędzać czas na patrolu.
Spotkanie było umówione po ósmej wieczorem. Był to bezpieczny dla Spokrewnionych czas, kiedy słońce już zaszło i nie groziło im spopieleniem w trakcie podróży przez Wietrzne Miasto. O tej porze w klubie gościły już tłumy nieprzerwanie prowadzących rozmowy gości przy relaksującej muzyce skrzypcowej, której dźwięk Marcus mógł teraz bez problemu usłyszeć, siedząc w oczekiwaniu na swojego gościa. Chwalebnie nie musiał czekać zbyt długo, gdyż mniej więcej dwadzieścia po ósmej zaszedł do niego pracownik lokalu informujący o tym, że ktoś szuka pana Providence. Gotów zejść na dół, Brujah dowiedział się, że pytający o niego człowiek znajdował się na piętrze, w samym Elizjum. Było to szczególnie dziwne wziąwszy pod uwagę, iż Maverick nie powinien był mieć do niego wstępu. No cóż, jakkolwiek udało mu się tam dostać, Marcus musiał się z nim zobaczyć. Wszedłszy do środka, być może zapytawszy się o swojego gościa stojącego przy wejściu bramkarza, Krzykaczowi zostałby wskazany jegomość siedzący samotnie przy jednym ze stolików pod oknem znajdującym się dość daleko od samej sceny.
To nie był Robert Maverick. Czyżby jego człowiek? Niemożliwe. Ghul zapewne, ale śmiertelnik nie miałby prawa wejść do tej części budynku, chyba że jako pożywienie dla gości. To nie był dobry znak, ale głupotą i nietaktem byłoby się teraz wycofać, zwłaszcza że osobnik już zlustrował Marcusa. Był to dość postawny, lekko barczysty osobnik, stosunkowo krótko ostrzyżony, z pociągłą twarzą i zadbanym, parudniowym zarostem, ubrany w drogi, ciemny garnitur i buty. Reprezentował szyk, elegancję i klasę, nawet w swej pozie, siedząc wyprostowany z nogą założoną na nogę, trzymając w dłoniach gazetę. Kimkolwiek on był, detektyw musiał stawić mu czoła.
W momencie gdy Marcus zbliżał się w jego kierunku, ten złożył gazetę i odłożył ją na stół, gdzie znajdowała się również karmazynowego koloru teczka. Obcy podniósł się powoli z krzesła, a gdy ten stanął wyprostowany, Galloway mógł zauważyć, iż osobnik był nieco większy od niego samego. Mężczyzna wygładził swój rozpięty w tej chwili garnitur i gdy Marcus się zbliżył do stolika, nieznajomy przemówił bardzo oficjalnym tonem z niezmiennym, kamiennym wyrazem twarzy.
Dobry wieczór. Felix McMillan, czekałem na pana. Proszę usiąść, mamy do omówienia pewne istotne kwestie. — Przedstawiwszy się i z szacunkiem skłaniając lekko głowę, wskazał otwartą dłonią znajdujące się na przeciwko wolne krzesło, w którym Galloway mógł spocząć, by dowiedzieć się co jest grane. Sam usiadł dopiero, gdy zrobił to jego gość, trzymając ręką swój krawat do momentu, aż zasiadł ponownie przy stole.
Wydarzenia ostatnich nocy zostawiły Marcusa z mieszanymi uczuciami, ale również i użytecznym narzędziem. Krzykacz wbrew pierwotnemu planowi, zamiast dokonać brutalnej i krwawej zemsty, poszerzył swoje wpływy, mając teraz pod swoimi ciężkimi dłońmi bogatego i możliwie wpływowego biznesmena. Odniósł sukces. W końcu samotnie Galloway nie mógł wiele zdziałać w tym mieście, pomijając obicie kilku gęb i połamanie kilku kości. Sytuacja na planszy szachowej znacznie się jednak zmieniła i Spokrewniony miał teraz realne możliwości dokonania zmian. To ogromny krok na przód zapewniający nową perspektywę i szersze pole manewru.
Minęły blisko dwadzieścia cztery godziny godziny od czasu wizyty u Roberta Mavericka, który ostatecznie zamiast dokonać żywota stał się sługusem Marcusa. Przez ten czas nieumarły mógł odpocząć po tym emocjonującym polowaniu i powrócić ze świeżą głową do pracy kolejnego wieczora (+1SW).
Był to czas na kolejną już wizytę w klubie La Liberté, ponownie celem spotkania z ghulem i wysłuchania jego raportu z pracy wykonanej przez ostatni dzień. Maverick miał zająć się wysłaniem czeku rodzinie pani Davis, mającym nieco ulżyć w bólu po stracie młodej dziewczyny. Ciekawym było czy wywiązał się z tego stosunkowo prostego zadania, w końcu przed nim czekały kolejne. Bardzo daleka droga była do jego zadośćuczynienia.
Galloway zapewne zwyczajowo ulokował się w swojej loży, gdzieś w półmroku, gdzie rzadko wędrowały ludzkie oczy i tam oczekiwał na przybycie dyrektora Domain Enterprise. W tym samym czasie oficer Jones był zajęty pracą policjanta, znów patrolując ulice miasta i dbając o bezpieczeństwo obywateli. Nieumarły wiedział, że mógł go znaleźć w obrębie kilku przecznic, gdzie spotkał go po raz pierwszy. To był jego rewir i tam pozostało mu spędzać czas na patrolu.
Spotkanie było umówione po ósmej wieczorem. Był to bezpieczny dla Spokrewnionych czas, kiedy słońce już zaszło i nie groziło im spopieleniem w trakcie podróży przez Wietrzne Miasto. O tej porze w klubie gościły już tłumy nieprzerwanie prowadzących rozmowy gości przy relaksującej muzyce skrzypcowej, której dźwięk Marcus mógł teraz bez problemu usłyszeć, siedząc w oczekiwaniu na swojego gościa. Chwalebnie nie musiał czekać zbyt długo, gdyż mniej więcej dwadzieścia po ósmej zaszedł do niego pracownik lokalu informujący o tym, że ktoś szuka pana Providence. Gotów zejść na dół, Brujah dowiedział się, że pytający o niego człowiek znajdował się na piętrze, w samym Elizjum. Było to szczególnie dziwne wziąwszy pod uwagę, iż Maverick nie powinien był mieć do niego wstępu. No cóż, jakkolwiek udało mu się tam dostać, Marcus musiał się z nim zobaczyć. Wszedłszy do środka, być może zapytawszy się o swojego gościa stojącego przy wejściu bramkarza, Krzykaczowi zostałby wskazany jegomość siedzący samotnie przy jednym ze stolików pod oknem znajdującym się dość daleko od samej sceny.
To nie był Robert Maverick. Czyżby jego człowiek? Niemożliwe. Ghul zapewne, ale śmiertelnik nie miałby prawa wejść do tej części budynku, chyba że jako pożywienie dla gości. To nie był dobry znak, ale głupotą i nietaktem byłoby się teraz wycofać, zwłaszcza że osobnik już zlustrował Marcusa. Był to dość postawny, lekko barczysty osobnik, stosunkowo krótko ostrzyżony, z pociągłą twarzą i zadbanym, parudniowym zarostem, ubrany w drogi, ciemny garnitur i buty. Reprezentował szyk, elegancję i klasę, nawet w swej pozie, siedząc wyprostowany z nogą założoną na nogę, trzymając w dłoniach gazetę. Kimkolwiek on był, detektyw musiał stawić mu czoła.
W momencie gdy Marcus zbliżał się w jego kierunku, ten złożył gazetę i odłożył ją na stół, gdzie znajdowała się również karmazynowego koloru teczka. Obcy podniósł się powoli z krzesła, a gdy ten stanął wyprostowany, Galloway mógł zauważyć, iż osobnik był nieco większy od niego samego. Mężczyzna wygładził swój rozpięty w tej chwili garnitur i gdy Marcus się zbliżył do stolika, nieznajomy przemówił bardzo oficjalnym tonem z niezmiennym, kamiennym wyrazem twarzy.

