#45
autor: Kendra Ambrelash
Niezależnie od tego, czy primogenem klanu Gangrel kierowała realna troska, czy po prostu brak wiary w neonatkę, to i tak odchodziła z pustymi na ten moment rękoma. W przyszłości oczywiście wszystko mogło się zmienić a mężczyzna mógł okazać się niezastąpionym sojusznikiem, lecz wpierw ta przyszłość musiała nadejść. W czasach, gdy najważniejsze figury musiały stale walczyć o życie, to nikt i nic nie gwarantowało dziewczynie, że „jutro” w ogóle nadejdzie. Piekło było bowiem puste, a wszystkie diabły ukryte były w mieście. Wychodząc z elizjum wciąż trzymała fason. Nie mogła przecież dać po sobie znać, że targają nią emocje i obawy. Na koniec oczywiście pomachała gospodarzowi, przy okazji po raz któryś puszczając oczko w jego stronę.
Podsumowując dzisiejszą noc, była w całkiem niezłej pozycji a podstawy, na których mogła zbudować swoją przyszłość zdawały się być coraz solidniejsze. Page ewidentnie zaczynała dostrzegać potencjał swojej podopiecznej i szansa, że wciągnie ją do większych spektakli rosła przy każdej wizycie. Shaw – przynajmniej pozornie - była przekonana, że młoda gra pod jej dyktando, więc istniała szansa, że gdy tylko dostanie dobre wyniki w tabelkach, to może zechcieć wykorzystać ją do czegoś bardziej znaczącego. Nowo nabyty kontakt z Sierrą mógł kiedyś w skrajnie krytycznej sytuacji uratować jej życie. Do tego Reeves miał możliwość spojrzeć na nią z nieco innej perspektywy, co za jakiś czas mogło faktycznie się opłacić. Coś jeszcze? Oczywiście! Jeśli Hook podrzuciłby jej powiązania z klanem Tremere, to już w ogóle hulaj dusza.
Pomimo tego wszystkiego, młodej róży wciąż było mało. W normalnych okolicznościach czysta gra polityczna miałaby sens, ale Settle normalne nie było. Miasto obłędu niczym nie różniło się od beczki prochu, koło której co rusz ktoś próbował rozpalić ognisko. Książę zdawała się być nieobecna. Szeryf i Ogary skupiały się tylko i wyłącznie na defensywie, czekając na kolejny, może tym razem zabójczy cios Ostrza Kaina. Wisienką na torcie był jeszcze teoretyczny zdrajca. – Wspaniale… - Skomentowała w myślach, zastanawiając się, dlaczego to wszystko tak wygląda. Nie musiała jednak myśleć długo. To była ostrożność. W przeciwieństwie do tych malutkich, oni mieli coś do stracenia. Mieli też z pewnością jakiś plan na wypadek, jakby koniec końców wszystko łupnęło. Co natomiast miała Kendra? Siebie. Podobnie z resztą jak Michelle, Jim czy Diogenes.
Prawdopodobnie przez to, między starszymi i młodymi wyrysowała się bardzo wyraźna różnica, na rzecz której oni jako neonaci sami byli w stanie się skrzyknąć i zacząć walczyć o własną przyszłość, a ci na górze dalej grali w szachy lub zapadali się pod ziemię. Czy właśnie tego dosyć miał Murdock? Oby.
Ambrelash mając w głowie nowe wnioski, ruszyła wzdłuż chodnika, coraz to bardziej oddalając się od teatru. Zaciągając się spokojnie chłodnym, nocnym powietrzem wyciągnęła w końcu telefon aby skontaktować się z jednym z tych spokrewnionych, którzy zmuszeni byli do walki o przetrwanie przez całe życie. Widząc kontakt podpisany jako „C. Mercer” poczuła nutkę niepewności. Amadeus nigdy bowiem nie patrzył przychylnie na bezklanowców, twierdząc, że przez braki w krwi, nie są w stanie działać w większej wspólnocie, ale cóż. Większa wspólnota nie pozostawiała jej wyboru. Zielony przycisk poszedł w ruch a neonatka ze słuchawką przy uchu czekała na odzew po drugiej stronie.